Jest znakomitym nauczycielem, jeśli chodzi o naukę latania, przekazywania wiedzy, a zarazem doskonałym doradcą.
Opis: Łukasz T.
Jak było, a jak jest – czyli moje modelarskie CV
Choroba czy nałóg?
Jeśli ktoś uważa, że w Polsce narkomania to zjawisko stosunkowo nowe to jest w błędzie. Kto, jeśli nie modelarz był pierwszym narkomanem w Polsce? Kto wąchał godzinami Butapren OBT III klejąc modele z Małego Modelarza? Kto wąchał proszek „ixi” wdychając pył unoszący się z upranego w nim ubrania zabrudzonego wcześniej wymienionym klejem? A w którym roku zaczęto wydawać Mały Modelarz? I ja tak zaczynałem i to już w podstawówce. Zgroza, nie? W średniej szkole wziąłem się za uwięź. To był odwyk, bo klej Certus i Wikol nie uzależnia, chociaż odlot też był niezły. Tego okresu nie będę opisywał, bo wszystkie kabarety poszłyby z torbami. Potem była długa przerwa w życiorysie modelarskim. Dopiero w latach osiemdziesiątych przyszło kolejne uzależnienie – od fal radiowych. Tak się zaczęło moje RC.
Majestat i cisza
Kolega przyniósł coś kadłubopodobnego z laminatu (przypominało raczej maczugę – zwłaszcza ciężarem) i na tym trenowałem posługiwanie się żywicą i tkaniną szklaną. Następnie zdobył zestaw prostego szybowca RC i równie prostą aparaturę. Widoczne są te cuda na pierwszym zdjęciu. Posiadał ster kierunku i wysokości. Po ukończeniu modelu zaczęliśmy obloty. Boki zrywać !!! Maksymalna wysokość, na jaką nam się „toto” udało wyholować wynosiła ok. 1,5m. Kto miał nam cokolwiek doradzić? Literatura była trudno dostępna i zbyt lakoniczna. Mimo to wybraliśmy się na zawody F3B. Totalne luzaki, świadomi swoich umiejętności z największym marzeniem aby pozwolono nam zaistnieć na liście startowej. Udało się – zaistnieliśmy. Kiedy zaczęli się instalować na starcie „normalni” zawodnicy szczerze tego żałowaliśmy. Tylko ciekawość powstrzymała nas przed ucieczką. I nagle cud. W ciągu kilkunastu sekund nauczyliśmy się holować ciężki szybowiec RC patrząc, jak to robią fachowcy. Tylko patrząc !!! Kiedy przyszła nasza kolej poszło jak z płatka. Kolega pilotował, ja robiłem za wyciągarkę. Szybowiec pofrunął na pełną wysokość jaką oferował hol. Mimo, że model tych zawodów nie przeżył nie zamykaliśmy listy startowej. Cóż, oprócz gamoni są też pechowcy. To był szok – przedostatnie miejsce. Lekcja też była owocna. Sprawiliśmy sobie lepsze modele i zrobiliśmy wyciągarkę elektryczną. Miałem słynnego Speeda (z zestawu – zdj. 2,3,4) opisanego kiedyś w modelarzu – laminat, styropian, fornir – lotki i pływająca wysokość – dla mnie to była brzytwa. Kolega natomiast miał Tornado a następnie „dzidę” czyli Daniela – zdj. 5 i 6. Nadszedł moment pierwszego startu (nie tylko tego modelu ale mojego pierwszego startu w życiu) – oczywiście z wyciągarki. Drżącą stopą nacisnąłem przycisk naciągając żyłkę i… ognia. Szybowiec wystrzelił jak z procy i na ok. 30 metrach wyczepił się. I co dalej? Lekcje miałem odrobione w domu więc pochylenie nosa , rozpęd, dwa zakręty na żyletkę i eleganckie lądowanie. I tak trzy razy. Okazało się, że lekcje odrobione były niezbyt dokładnie . Za mały wiatr a ja w czasie holowania ani trochę nie zaciągałem wysokości . Ale kolejne starty były już OK. Lataliśmy tak kilka sezonów zdobywając więcej kondycji niż umiejętności bo przecież koniec holu ktoś musi przywlec do wyciągarki. Szybowce z racji swej konstrukcji nauczyły nas łagodnego i płynnego sterowania. Poza tym nie mieliśmy w tych czasach objawów „syndromu dżojstika” co niestety dzisiaj jest zjawiskiem zbyt częstym u ,,młodych” ludzi. To były fajne czasy i mam czasem ochotę polatać szybowcem. Żadnych spalin, paliwa, hałasu, tylko strzał z wyciągarki i żeglowanie w absolutnej ciszy.
Wściekły ryk MDS-ów
Tymczasem nadeszła era spalinowych akrobatów. Nowy ból. Model, silnik (oczywiście MDS 6,5) jakaś skrzynka startowa, paliwo itd. Wyczaiłem w Modelarzu słynną Żabcię ale moja niepokorna natura kazała mi ją nieco zmodyfikować. Po tym zabiegu straciła wygląd ,,koszmarka”. Po kilku spokojnych lotach nadeszła pokusa. Pierwsze beczki, wywroty, pętle, Immelmany. Szło nawet nieźle i gdyby nie padnięty akumulator… Skrzydła i stateczniki przeżyły więc zrobiłem z tego dolnopłat. Tak zaczęły się moje własne konstrukcje. Oczywiście nie stronię od planów innych modelarzy czy zestawów firmowych ale moje twory podporządkowuję własnym specyficznym być może potrzebom doznań estetycznych zarówno co do modeli jak i ich wyczynów w powietrzu. Przez kilka lat lataliśmy na lotnisku wojskowym. Warunki były idealne – długi i szeroki pas asfaltowy, słońce od godz. 12 zawsze za plecami i tylko jedna wada – dostępne tylko w sobotę i niedzielę. Czasami zła pogoda lub brak transportu powodowały dłuższe przerwy w lataniu.
Małe jest nie zawsze piękne…
Postanowiłem zrobić mały model na silnik MVVS 2ccm i trenować na pobliskiej łące. Wybrałem model Scorpio 2, którego plany znalazłem w Modelarzu. Latał bardzo dobrze, więc częste wypady na łąkę w środku tygodnia pozwoliły mi w krótkim czasie opanować program F3A Klub. To był strzał w dziesiątkę. Na lotnisku nie traciłem czasu (kolejka) i paliwa na uczenie się figur większym (10ccm) modelem tylko od razu trenowałem cały program. Po jakimś czasie zaczęło mi brakować w Scorpio steru kierunku więc dorobiłem mu takowy. To nie było to. Nawet przy niewielkich wychyleniach reagował zbyt gwałtownie i niechętnie wychodził z autorotacji. Postanowiłem więc zrobić mały model F3A zmniejszając dwukrotnie wymiary dużego modelu i zachowując proporcje. Poza tym umieściłem silnik, skrzydła i statecznik poziomy w jednej linii. To był kolejny strzał w dziesiątkę. Taki układ okazał się zbawienny dla małego modelu. W tym czasie próbowałem latać innymi małymi modelami o „tradycyjnym” układzie grzbietopłata i wszystkie zachowywały się tak samo niepoprawnie w bardziej złożonych figurach. Od tej pory zacząłem próby z normalnym programem F3A. Po jakimś czasie na zbiorniku 100 ccm przelatywałem dwukrotnie program P-01 i jeszcze mogłem trochę powydziwiać. Zalety i wady moich małych modeli zaprezentowałem w opisie nowego modelu F3A 0,5.
„Trawka”
W czasie, kiedy zacząłem próby z „moim nowym rodzajem” rzutka, straciliśmy dostęp do wojskowego lotniska. Przenieśliśmy się więc na trawiaste lotnisko aeroklubowe. W związku z tym musiałem w dużych modelach zmodyfikować podwozia. Druciane golenie zastąpiłem giętymi z duralu a kółka ogonowe zamieniłem na sprężyste płozy z drutu. Dzięki zamocowaniu przedniego podwozia tuż przed krawędzią natarcia model jest stabilny, pewnie kołuje po trawiastym pasie, szybko odrywa się od niego a samo podwozie nie wymaga prostowania po każdym lądowaniu. Odkąd zdobyłem własny środek transportu, zabieram na lotnisko dwa modele duży i mały. Na trawie mogę przecież lądować obydwoma. Mały służy wtedy do nauki konkretnej figury a duży do jej szlifowania a w razie uszkodzenia nie trzeba się od razu zwijać do domu.
Przeminęło z wiatrem
W zasadzie latam dla własnej przyjemności i nigdy nie miałem pociągu do rywalizacji w zawodach ale w r. 2004 dałem się namówić na udział w pucharach F3A Klub w edycji odbywającej się na naszym lotnisku. Pierwszy start, pierwsze lądowanie, uszkodzenie modelu (silny boczny wiatr) i resztę zawodów spędziłem jako pomocnik sędziego. Zdarza się… może następnym razem będzie lepiej. Jedno jest pewne. Dla takiego żółtodzioba w akrobacji jak ja udział w zawodach, otarcie się o najlepszych zawodników, możliwość rozmowy z sędziami to ogromne przeżycie, duża dawka wiadomości i kolejny łyk doświadczenia.
Drżyjcie w Las Vegas !!!
Obecnie planujemy z kolegami stworzenie grupy raczkującej w akrobacji i starty w pucharach. Na razie w Klubie. Co z tego wyjdzie? Zobaczymy.